czwartek

Przysłuchujcie się starym przedmiotom

    Wakacje - pachnący zielenią i sianem wiatr. Maluchy już  na szlakach placów zabaw u dziadków. A ja robię nam przestrzeń - rozprawiam się z chwastami i przedmiotami.

     Przedmioty. W społeczeństwie, którym nie targa wojna ani dobrobyt sterowanej centralnie gospodarki - ciągle ich za dużo. Wyrzucam, zakupy poprzedzam pytaniem: "Czy naprawdę jest nam to potrzebne" a one ciągle włażą z niewiadomokąd, w przebraniach kolorowych torebek na prezenty, pod maską nagród, "pamiątek" i gratisów. Polimerowy rak cywilizacji. Toczy i mnie ta morowa zaraza nowego i młodego. W zmarszczki wklepuję modny krem, sukienki zakładam może za krótkie już, loki kręcę. A chcę być taka jak starzy ludzie, którzy nic nie udają, po prostu Są.
   Istnieją jednak inne przedmioty - Strażnicy Pamięci. Gdyby nie one trudno byłoby przetrwać maraton codzienności bez poczucia absurdu. Dni  naszej rodziny często przypominają lipcową, ogrodzoną ekranami akustycznymi drogę, na której jedynym urozmaiceniem jest inny śmieszny, pędzący gdzieś zapamiętale kolorowy domek. Lubię wtedy, w przelocie, omieść spojrzeniem Skarby, zatrzymać na chwilę myśl o nich. Właściwie, z perspektywy wieczności, one też nie są ważne, gdyż jak się okazuje będziemy zbawieni pojedynczo. Ale to właśnie te przedmioty, które będziemy przyciskać do piersi jak ten drwal z wiersza Herberta, mówiąc "nie oddam". To te Szare eminencje zachwytu, które  krążą i krążą, przebijają nas mgławicami.
    Dużo takich gwiazd w Chacie za Wsią. A każda z nich - otwarta księga opowieści.

    Może najjaśniej świeci właśnie to wyblakłe, czarno-białe zdjęcie postawione w centralnym punkcie miejsca, w którym przyjmuje się przyjaciół - kuchni. Na nim poprzednia właścicielka stuletniej chaty. Tu, gdzie teraz rejwach i rumor od bladego świtu, mieszkali kiedyś Stanisława i Stanisław - bezdzietni staruszkowie. Kiedy umarli, córki siostry będące spadkobierczyniami, sprzedały nam dom. Oprócz licznych dziur po myszach, szczurach i kornikach, w zdemolowanej lecz molami pachnącej szafie, leżało zwijające się w niezdarny rulon zdjęcie pani Stanisławy podczas jakichś imienin. Z kieliszkiem w ręce, prosto do obiektywu jowialnie śpiewa "Sto lat!". Trudno o lepsze błogosławieństwo dla nowych właścicieli. Zawsze, kiedy skończymy jakiś etap budowy  tzw. systemem gospodarczym, co w praktyce oznacza ręce i pot Chłopaka zza Lustra, lub kiedy ściany odbijają dziecięce śmiechy a dębowe schody powtarzają tupot ośmiorga małych stóp  -  spoglądam na tę fotografię i pytam: "Cieszysz się?"


     Astronomiczne odkrycie to "PKS"  - żywy dowód na to, żeby do nikogo i niczego nie uprzedzać się pochopnie. PKS-em nazywamy podwójne, szare, sprężynowe siedzenie z jakiegoś Autosanu, może tego którym przez całe dzieciństwo jeździłam do babci albo tego, który w czasach liceum odbierał mi Chłopaka zza Lustra wioząc go do Oleśnicy przez Podborek. Kiedy parę lat temu tato z jakiegoś odzysku, przywiózł to siedzenie do nas, żeby było na czym usiąść na tarasie - z trudem ukryłam niezadowolenie. Styl eklektyczny: głęboka bieda z nędzą i neozatkajdziurą - hulało mi długo gdzieś po głowie.  Długo się do niego przekonywałam. Tak stał z braku laku. Przykrywałam go ładniejszymi narzutami, udając IKEĘ albo jakiś loft. Momentem przełomowym były miesiące przed urodzeniem Antka. Nikt mnie teraz nie zrozumie, bo nawet mnie samej jest trudno przywołać to wspomnienie bólu, który nie doskwierał tylko w pozycji bocznej ustalonej na PKSie. Teraz też, zdarza mi się w pracy marzyć o PKSie i kawie, która właśnie na nim ma odnaleziony smak. Myślę też o specjalnym przeciwdeszczowym pokrowcu z szacunku dla tego naszego ulubionego miejsca domu.
     Najcenniejsze jest chyba lustro, a prawdę powiedziawszy - jak u Jasia Fasoli - rama. Przyglądała się naszym minom, kiedy mieliśmy po 25 lat, ale zachowała w swych reliefach tajemnice porannych autokreacji kilku pokoleń. Najważniejsze jest jednak to, że był to prezent na własny dom od pani Grzybowskiej, która przygarnęła nas - nowożeńców z jeszcze ciepłym dyplomem pod swój dach. Wzruszają mnie też dziewięćsiły, wyżłobione dłutem jakiegoś lokalnego artysty i ten kaligrafowany kopiowym ołówkiem napis na odwrocie, z czasów, kiedy charakter pisma był czymś, o co należy dbać.

   Jest jeszcze walizka kupiona przez dziadka Mariana w Klimontowie. Tylko ona zna dokładne trasy panieńskich a potem małżeńskich podróży mojej mamy. Trzymam w niej żelazko i rzeczy do prasowania. Kiedy je wyciągam, dziwię się, dlaczego nikt nie wpadł na genialny pomysł chyba Pedra z opowiadania Olgi Tokarczuk, który ważne rzeczy zapisywał na wewnętrznej stronie wieka skrzyni. Gdyby tak teraz na tekturowej ściance walizki napisane było skąd, dokąd, z kim i dlaczego... A tak wraz z parą z żelazka unoszą się poskręcane smugi z mojej wyobraźni i dźwięki podśpiewywanej pod nosem piosenki ze spektaklu Grupy Rafała Kmity:

Przysłuchujcie się starym przedmiotom,
Bo jak pewien chasyd powiedział:
Stare rzeczy gadają ze sobą,
Stare rzeczy lubią pośpiewać.

Przysłuchujcie się starym przedmiotom,
Pochylajcie nad nimi się częściej;
Może kiedyś pod zimną powłoką
Wyczujecie tętniące tam serce.

Uklęknijcie przy siwym zegarze,
Co latami godziny wybijał;
On z minionych opowie coś zdarzeń,
On niejedną opowie wam miłość.

Innym razem zajrzyjcie do lustra,
Które dawno zaczęło już szarzeć;
Jeśli tylko nie zwiedzie was pustka,
To gdzieś z głębi wyłonią się twarze

    Rozglądam się wokół siebie. Tak u nas jest ze wszystkim, co ważne. Wszystko jest po kimś i od kogoś. Bezdomna półka od Krzysia, która co do milimetra wpasowała się we wnękę,  Tarka do prania po Łosach gadająca z pralką automatyczną o rzeczy ludzkich mijaniu. Drewniane ciało zegara, którego dusza uleciała gdzieś w zawieruchach wojny. Krucyfiks (cegiełka na budowę jakiegoś kościoła), który ładny stał się dopiero, gdy zbrzydł w otoczeniu brzózek. Emerytowane liczydło, ze śladami linii papilarnych skrupulatnej rachmistrzyni. Jeszcze: wyhodowane z maleńkich sadzonek od obydwu mam potężne grubosze rosnące wraz z naszą rodziną. Staromodny, kwiaciasty ogródek.  I nasz znak firmowy - fragment sczerniałego płota, którym znaczyli swe terytorium poprzednicy. 
   Stare pozwala nam bardziej być, czuć się częścią wszechświata. Być owocem, pniem i korzeniem jednocześnie. 


   Tak mamy: stare jest lepsze. 
   Nawet przy książkach dla dzieci się sprawdza. Niecierpliwie spoglądam na zegarek przy kolejnych częściach modnego wśród chłopców "Magicznego drzewa". Składnia od siekiery i zasada kompozycyjna fabuły: "co by tu jeszcze wymyślić" drażnią mnie i fizycznie bolą. Tymczasem, ile ciepła, chłopięcych postaw i pięknie zbudowanych zdań jest w przygarniętych z bookcrossingu  "Czarnych stopach" i "Chłopcach  z placu broni"! Antek co wieczór pyta:
A czytan będzie? Będzie.
   Bo my jesteśmy z tego plemienia, które zawsze na wyjazd z dziećmi wybierze jakąś ukrytą między zakrętami i pagórami wioskę, do której prowadzi dojazd z napisem "droga zakładowa" albo temu podobny, odwrócony od mody świata "kurort". I gdy ludzie właśnie się licytują Turcją, Grecją i innymi "lastami" - my marzymy o zobaczeniu bagien na Polesiu.
 "Warszawa to jest stan umysłu"- rzuciła przez ramię Marysia i poszła.

  

Zdjęcia:
1.-2. Przed Chatą
3. Pani Stanisława i inni święci.
4.-6. Portrety osobników (ostatni, za stołem - PKS)

P.S.
Wzorem naszych dziewczyn, które  kiedyś nazywały swoje buty ("przedszkolaki", "czerwonki", "chłopakeńskie", "spadywaczki" itp.) oraz naśladując zwyczaj Magdy Umer, zaczęliśmy też wywoływać z anonimowości rzeczy nowe, nadając im nazwy. Jest więc m.in. "Ławeczka im. dziadka Tadka" - zrobiona przez Chłopaka zza Lustra i postawiona koło huśtawki po to, żeby dziadka nogi nie bolały, kiedy huśta dzieci.

P.S.2.
Od dawna ta piosenka podobała się całej naszej rodzinie. Najlepiej brzmiała w wykonaniu 4-letniego Antka, który z jej rytmem "zaczął czuć czas".


Mariusz Lubomski
"Zegarek po starym"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz