wtorek

Ojcze mój - Halny Wietrze


Jest coś, do czego chętnie wracamy wszyscy   - wspomnienia z gór.

Po słowach-kluczach: "A pamiętacie" ożywiamy się i robimy się jacyś cieplejsi. Mamy sobie tyle do powiedzenia.



A jeszcze  teraz! Za oknem pejzaż jak z Fałata. I lżej, i radośniej przez śniegi brnąć poniedziałkowe, gdy za kurtyną piątku już radośnie podskakuje pierwszy dzień ferii. W taki czas już niemal namacalne stają się ośnieżone stoki i parujące baseny term z naszych myśli. 

Właśnie wtedy się zaczyna:
 - A pamiętacie, jak tato znalazł pisklęta na ścieżce?
- Ej, a pamiętacie jak na Słowacji było zimno? "Kotłownik będzie jutro" - tłumaczył się gospodarz. A my w czapkach spaliśmy, bo na zewnątrz było minus 18 stopni.
- A pamiętacie, jak Antek usnął idąc? Szedł i spał. Mama go potem niosła. Plecak z tyłu- Antek z przodu. A tato odwrotnie: Bogna w nosidle z tyłu, a plecak z przodu.
- Ej, a pamiętacie dywan? Tę owcę?


- A pamiętacie te wysokie drabinki? Wszyscy się trochę bali. A Antek w trakcie wchodzenia po tej najwyższej, popatrzył na wodospad i spytał niczym niezrażony: Wujek, mogę się tu wysikać?
- A...
Można by tak pruć ten ciepły sweter wspomnień, a on wciąż splatałby się na nowo w tajemnicze ściegi pamięci każdego z nas.


Żadni z nas tam alpiniści. Chyba, że niskopienni. Takie tam: Babia, Turbacz, Luboń, Sarnia, Czarny Staw Gąsienicowy, Wysoka, Szczeliniec, Chleb, Diery. A jak dzidziuś maleńki- to chociaż nad Morskie Oko na chwilę lub w dolinę jakąś pobliską.
Mamy niezawodnych przyjaciół tych wypraw. Razem to i wózek na Gubałówkę wynieść niestrasznie, ani wyciągać go na psiej smyczy przez wąwóz Homole, ani Antka paskiem do spodni do siebie przywiązać, żeby było bezpieczniej.

Antoś.Prawie 3... miesiące
Może lepiej byłoby poczekać, aż maluchy podrosną, a nie iść w ciąży w słowackie diery. Tak, może lepiej. Ale my nie możemy czekać. Mamy po 42 lata i pamiętamy jak na jeansy mówiło się teksasy. Prosta kalkulacja wskazuje, że 36 miesięcy (3 lata!) bylismy w ciąży, kolejne 4 lata - karmiliśmy piersią, a dzieci budziły się w nocy. Przez następne 4 jedno z dzieci miało mniej niż 2 lata. C'est la vie!

Chodzenie po górach z dziećmi zaczęło się chyba od Wielkiej Kapryśnicy- Babiej Góry. Maria miała 8 a Ala 6. Kolejne majaczące we mgle zakręty wydawały nam się szczytem. Na tym prawdziwym nie widać było nic. Ale euforię dziewczyn, że jesteśmy w chmurach pamiętam do dziś i ten błogostan przy schodzeniu. Jeszcze po roku Ala rok nagryzmoliła swoją lewą ręką wersalikami: MOJA NAJWIĘKSZA PRZYGODA W ŻYCIU: BABIA GÓRA.


To nie jest tak, że jest łatwo i tylko  przyjemnie. Rodzice podróżujący z dziećmi, wiedzą jaka to cena. Można by rzec, że w potocznym rozumieniu, to właściwie wcale nie odpoczniemy. Wyjazdy zawsze są dużym wyzwaniem i wysiłkiem organizacyjnym. Od nas wymagają też samozaparcia, a czasem wręcz determinacji.
Tak jak wtedy z Zakopanem. Wszystko już  było namarzone, zaplanowane i spakowane. Ala zrobiła flagę- totem wyjazdu. Tylko Polonez nie chciał jechać. Próbowaliśmy pożyczyć samochód, namówić kuzyna... W końcu pojechaliśmy busem do Krakowa, a stamtąd autobusem do Zakopanego. W drodze tam koncentrowaliśmy wewnętrzne siły, aby zapanować nad własnym rozdrażnieniem. A z powrotem: dusza śpiewa!


W ogóle mam takie przekonanie, że jak na początku się coś jest nie tak, to znaczy, że jest normalnie i wszystko gra. Oto klasyczny przykład. Jeden z tysiąca.
Wyjechaliśmy za Skałę. Picie już napoczęte i już niedokręcone (pełna norma) wylało się na wycieraczkę. Chłopak zza Lustra staje na poboczu. Pochyla się nad przydrożną,  pokaźną  kałużą, żeby - wśród głośnego zgrzytania zębami -wypłukać nieszczęsną wycieraczkę z marchewkowej, gęstej mazi.  I wtedy... komórka (natenczas jedyna) wypada  z kieszeni w koszuli prosto do kałuży.

Zawsze zresztą jest ciasno, niewygodnie i mało komfortowo. Szukamy najtańszych noclegów, albo śpimy w 4- osobowym namiocie w sześcioro. Pożyczamy nosidło. Jemy chińskie zupy, konserwy, pijemy herbatę z termosu. A mimo to  w ubiegłe wakacje dzieci nie chciały wrócić do samochodu ze szlaku na Szczeliniec rozpoczętego w Pasterce. No to co, że burza?! Już stanęły na obszytych mchami głazach, już dotknęły wykrotów. Już pierwsze jagody zaczerniły usta. Jak to wracać?! No właśnie: jak to? Poszliśmy, gdy tylko niebo przestało narzekać.


Kiedy Antoś był w dramatycznym stanie w szpitalu, marzył o wyjeździe w góry. Spełniliśmy je trzy miesiące po wypisie. A po roku od choroby, we wrześniowe popołudnie na Górze Zborów, prześwietlony promieniami słońca powiedział:
Mamo,  jestem uzależniony od  gór!


I to jest właśnie to, co lubię najbardziej!
(jak podsumowała onegdaj 8-letnia Ala, z zachwytem przyglądając się głazom otulonym w seledynowy muślin górskiego potoku w Dolinie  Białego)

Za nami Giewont. Pod nami chmury i Zakopane.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz